Twórczy, zaangażowani, pełni energii i optymizmu. Właśnie tak ich postrzegamy. Pracownicy banku Credit Suisse po raz pierwszy zjawili się w naszej Fundacji latem 2017 r. W 2018 r., podobnie jak w 2019 r., grupa ponad 100 osób włączyła się w wolontariat pracowniczy na rzecz hospicjum. Wszystko działo się po długich rozmowach i pod czujnym okiem koordynatora projektu z banku oraz koordynator wolontariatu FHO. Tak rozpoczęła się nasza pełna zaangażowania współpraca. Po trzech latach trwania relacji Credit Suisse w drodze głosowania wskazał nas jako jedną z organizacji, która mogła zostać beneficjentem programu „Charity of The Year”. Do programu zgłaszanych jest wiele instytucji, które muszą pozytywnie przejść m.in. weryfikację dokumentacji. Nam się to udało. Dzięki pracownikom banku, którzy uznali FHO za miejsce warte charytatywnego wsparcia, w 2020 r. staliśmy się beneficjentem programu „Charity of The Year”.
Piękne wyzwanie
Zacieśniając więzi, obierając kierunki współpracy, definiując cele na tamten rok nikt w FHO nie spodziewał się, że będziemy mogli wspólnie budować wzorzec wolontariatu pracowniczego i to na dodatek w trybie zdalnym. Na początku pandemii bardzo trudno było nam wszystkim wyobrazić sobie, jak wykorzystać potencjał, wiedzę i umiejętności (również prywatne) pracowników banku w wolontariacie na odległość. Okazało się jednak, że szczery i otwarty dialog o potrzebach i obustronnych oczekiwaniach mogą przepięknie zaowocować. Nie tylko radością, integracją pracowników, budowaniem więzi między nimi, ale także wspierać finansowo hospicjum w jego trudnej codzienności.
Skala działania
W program „Charity of The Year” w 2020 r. zaangażowanych było ponad 1 500 pracowników. Ich aktywność polegała na tworzeniu koncepcji i realizacji różnorodnych projektów fundraisingowych na rzecz hospicjum, a także na odpowiadaniu na zgłaszane przez nas potrzeby w ramach wolontariatu kompetencyjnego. Zespół Credit Suisse przez cały 2020 r. poświęcił ponad 5 000 godzin na planowanie, organizację i udział w aktywnościach na rzecz pacjentów hospicjum. Projekty te dotyczyły przeróżnej tematyki związanej z zainteresowaniami pracowników. Przebiegały zarówno w formie wyzwań sportowych czy kulinarnych, jak i warsztatów tematycznych. Pracownicy banku zrealizowali wewnętrznie ponad 56 projektów na rzecz FHO oraz ponad 100 kampanii informacyjnych, wykorzystując wewnętrzne narzędzia komunikacji.
Wirtualny żonkil
Najważniejszym przedsięwzięciem zrealizowanym na rzecz FHO w ramach wolontariatu kompetencyjnego było zaprojektowanie narzędzia do wpłat online (skarbonki) o nazwie „Wirtualny Żonkil”. Narzędzie to dedykowane jest uczestnikom skierowanego do placówek oświatowych programu „Pola Nadziei”. Wirtualna skarbonka powstała w odpowiedzi na pandemię, która uniemożliwiła nam organizację zbiórek i wydarzeń w przestrzeni publicznej. Zadanie to spoczęło na barkach pracowników z doświadczeniem i umiejętnościami graficznymi. Dzięki ich profesjonalizmowi i szybkiemu działaniu mogliśmy realizować program w czasie lockdownu, a zbiórki online na stałe wpisały się w jego kalendarz.
Więcej pomocy
Kolejnym bardzo angażującym i czasochłonnym działaniem było graficzne przygotowanie „Raportu Społecznego FHO 2018-2019”. Grupa kilkunastu wolontariuszy poświęciła na to zadane wiele godzin swojej pracy, przygotowując dokument liczący ponad 90 stron.
Pracownicy banku zorganizowali także wiele innych akcji o zróżnicowanej tematyce. Samodzielnie wybierali temat, termin i czas trwania wydarzenia. Przykładem takiego działania jest wyzwania sportowe pod hasłem „Stay fit at home”, w ramach którego przez 30 dni wykonywali określoną sportową aktywność. Za każdym razem byliśmy pełni podziwu dla kreatywności tego niesamowitego zespołu!
Pandemia nam nie straszna
Program „Charity of The Year” objął inicjatywy organizowane przez samych pracowników, ale także przez kadrę kierowniczą banku oraz wolontariuszy kompetencyjnych. Dzięki temu mogliśmy współpracować na wielu płaszczyznach i w różnorodny sposób pomagać w budowaniu świadomości opieki realizowanej przez hospicjum. Doświadczenia i wyzwania w czasie pandemii miały więc także pozytywny aspekt i nie boimy się tego powiedzieć. Dzięki aktywności całego zespołu banku, w 2020 r. Credit Suisse przekazał na rzecz hospicjum ponad 115 000 zł!
Program „Charity of the Year” jest dla nas przykładem wewnętrznej inicjatywy firmy, dostarczającym takich korzyści, jak np.:
– integracja pracowników,
– wzmacnianie obecnych więzi, ale i budowaniu nowych wewnątrz firmy,
– kształtowanie postaw empatycznych,
– poznanie zasad funkcjonowania organizacji pozarządowej,
– odpowiedź na ważny i trudny problem społeczny,
– dzielnie się dobrymi praktykami i umiejętnościami,
– tworzenie znakomitego wzorca dla innych firm pragnących organizować wolontariat pracowniczy.
Dobry przykład
Dzielimy się tym, by pokazać, że gdy dobre intencje spotykają się z ważną potrzebą, możliwe jest osiąganie satysfakcjonujących i co ważne – wielostronnych rezultatów nawet w trudnych warunkach. Obecność zespołu Credit Suisse w czasie pandemii była dla nas nieocenionym wsparciem i dużą dozą przyjaźni. Zespół uczestniczący w programie wykazywał wiele umiejętności, miał zróżnicowaną wiedzę i doświadczenie, dzięki czemu mogliśmy razem budować komplementarne wizje wspólnych działań. Co ważne, także w tym, 2021 roku kontynuujemy współpracę w ramach programu „Charity of The Year”. To dla nas największy wyraz uznania, ale też wiatr w żaglach dla całego zespołu FHO! Mamy nadzieję, że przykład banku Credit Suisse będzie podpowiedzią i inspiracją do podjęcia przez kolejne firmy działań na rzecz organizacji realizujących ważną misję społeczną.
Zapraszamy!
__________________
Credit Suisse to światowy lider w zarządzaniu aktywami z wysoko wyspecjalizowanym działem bankowości inwestycyjnej. Jego główna siedziba znajduje się w Zurychu, ale prowadzi działalność w ponad 50 krajach, zatrudniając przeszło 45 000 osób reprezentujących ponad 150 różnych narodowości. W Polsce Credit Suisse działa we Wrocławiu i w Warszawie. W ciągu ostatnich 14 lat firma stała się jednym z największych centrów usług finansowych w naszym kraju, zatrudniającym ponad 5000 osób.
Mało kto ma świadomość, że masz polskie korzenie…
Tak. Moja mama jest Polką, a tata Hiszpanem. Urodziłem się w Madrycie. Od zawsze uważam się za Polaka i Hiszpana. Od dziecka też poszukuję tożsamości i miejsca. Tak naprawdę dopiero kilka lat temu uświadomiłem sobie, że nie mogę być w połowie Polakiem, a w połowie Hiszpanem. Uznałem, że jestem jednym i drugim. Czasem wyraźnej widać we mnie cechy jednego, a czasem drugiego narodu. Poza tym zawsze ciągnie mnie do tego kraju, z dala od którego żyję. W Polsce tęsknię za Hiszpanią, ale jestem też przekonany, że choć ostatnio niestety rzadko bywam w Hiszpanii, to przeprowadzając się, tęskniłbym za Polską.
Mieszkasz w Warszawie. Czym jest dla Ciebie to miasto? Jakie budzi w Tobie emocje, skojarzenia?
Moja relacja z Warszawą jest dość skomplikowana. Na przestrzeni ostatnich lat mój stosunek do niej zmieniał się za sprawą różnych doświadczeń. To miasto zawsze kojarzyło mi się z moimi dziadkami, rodzicami, z domem. Myślę, że to od momentu, gdy zmarli dziadkowie
patrzę na Warszawę trochę inaczej. Bardzo się kochali, byli ze sobą 55 lat. To do nich, jeszcze jako nastolatek, przyjeżdżałem z siostrą na wakacje. To babcia uczyła mnie języka polskiego. To babcia, która była literatką, opowiadała nam o poezji, literaturze, uczyła dbać o poprawną polszczyznę. Dziadek zaś był niezwykłym, pełnym temperamentu człowiekiem. Gdy zmarli, w mojej warszawskiej przestrzeni pojawiła się bardzo poważna luka. Ogromnie brakuje mi ich obecności. Tutaj też przyszły na świat moje dzieci: dziś 9-letni Gabriel i roczna Maribel. Córka urodziła się w tym samym szpitalu co moja mama i babcia. Warszawa jest więc dla mnie miastem niezwykle istotnym i ważnym. Ale relacje międzyludzkie bywają różne. Potrafią być nieoczywiste, bez konkretnych odcieni czy barw. I tak odbieram to miasto, nie idealizuję go. Znam jego dobre i złe strony.
Jest jeszcze drugie ważne dla mnie miejsce – Madryt. Tęsknię za nim i zapewne trochę je idealizuję, bo nie bywam w nim często. Ale może kiedyś będę mógł tam wrócić, bo absolutnie kocham to miasto. Tak to sobie wyobrażam.
Czy jest coś, co szczególnie zadziwia Cię w postawach Polaków, zwłaszcza teraz w czasie pandemii?
Zawsze staram się patrzeć na Polskę i Polaków trochę jakby z zewnątrz. Wydaje mi się, że brakuje nam dystansu. Ja oczywiście staram się go nabierać, podkreślać te dobre cechy, bo mam wrażenie, że jako Polacy jesteśmy niezwykle krytyczni wobec siebie. Mamy to chyba wpisane w nasz kod genetyczny. Lubimy narzekać i krytykować. Wydaje mi się, że brakuje nam takiej obiektywnej oceny i nie zauważamy swoich zalet. Uważam, że Polacy to często niezwykle ambitni, pracowici i ciekawi świata ludzie. Według mnie, w porównaniu chociażby z Hiszpanami, wiedzą więcej na temat świata. Wiedzą więcej o Hiszpanii niż Hiszpanie o Polakach, a to dla mnie ważny punkt odniesienia. Choć jest oczywiście dużym uogólnieniem, to myślę, że dosyć trafnym. To pokazuje, jak wiele Polacy potrafią od siebie wymagać. W gruncie rzeczy Polacy są narodem bardzo otwartym, chociaż tę otwartość widać dopiero po jakimś czasie. I wreszcie, co także istotne, Polacy są ciekawymi siebie, świadomymi własnej historii, tradycji, lubiącymi pomagać ludźmi. Nie są ślepi na potrzeby innych. I chyba często o tych cechach niestety zapominamy.
Jacy ludzie Cię fascynują? Z jakimi osobami lubisz spędzać czas?
To jest pytanie, które odnosi się do wyboru, więc pytanie zatem, jakim kryterium się kieruję, jeśli mogę decydować, z kim chcę przebywać. Lubię ludzi o otwartych umysłach, którzy nie szufladkują innych. Ludzi świadomych choćby tego, że każdy z nas jest inny, że możemy mieć różne poglądy i postawy, że możemy różnie odbierać świat. Ważne, abyśmy pamiętali, że ta różnorodność światopoglądów, kultur, historii, sposobów wychowania czy domów, z których pochodzimy jest niezwykle istotna. Wspomniana otwartość pozwala życzliwym okiem spojrzeć na drugiego człowieka. Życzliwość jest dla mnie najważniejszym kryterium, jeśli chodzi o ludzi, którymi lubię się otaczać. Te cechy są dla mnie synonimem tego, że ktoś potrafi spełniać się życiowo, bo nie nakładają pewnych filtrów, które ograniczają możliwości poznawania drugiego człowieka.
Wiemy, że ludzkie historie są dla Ciebie ważne. Skąd to zainteresowanie człowiekiem?
Jako dziecko byłem osobą, która lubiła słuchać i myślę, że ta cecha pozostała ze mną po dziś dzień. Wbrew pozorom i pracy, którą wykonuję nie lubię być w centrum uwagi. Lubię stać z boku, słuchać i obserwować innych. To właśnie te ludzkie historie, które opowiadali moi dziadkowie i rodzice były dla mnie zawsze niezwykle ważne. To chyba stanowi element pracy, którą wykonują chociażby w radiu i to ono pokazało mi, że tu liczy się nie tylko kultura słowa, ale umiejętność słuchania. Tak samo jak pauza, cisza, która czasem zapada na antenie jest wymowna i znacząca. Mam świadomość, że w życiu nie trzeba wypełniać zawsze całej przestrzeni sobą i słowami, czasem to, co najistotniejsze jest schowane w tym zatrzymaniu i obserwacji – w umiejętności dystansu. W radio te umiejętności są pewnym sposobem na prowadzenie audycji.
Dialog, poznawanie często trudnych historii z życia innych ludzi może wymagać odreagowania. W czym odnajdujesz swoją odskocznię?
Poezja i radio. Czasem piszę wiersze, ale zawsze podkreślam, że nie jestem w stanie powiedzieć, że jest to poezja. Może to ocenić tylko ktoś z zewnątrz. Robię to absolutnie samoistnie. Publikuję je w sieci i nie zastanawiam się, czy komuś się to spodoba, czy nie albo czy ktoś to skomentuje. Nie jest to dla mnie istotne. Po prostu wyrzucam z siebie uczucia, myśli, słowa. Mam nadzieję, że jest to na tyle uniwersalne, że będzie dla kogoś pomocne i znaczące. Dla mnie kluczowe jest to, że jest to sposób radzenia sobie z problemami. Podobnie jak praca w radiu. To moje wewnętrzne terapie. Stanowią odskocznię od osobistych trudności, ale nie relacji z ludźmi. Na co dzień borykam się z różnymi problemami i stanowią one dla mnie wyzwanie. Osłabiają mnie psychicznie i fizycznie. Cenię sobie jednak prywatność. Gdy przeżywam gorsze momenty, bardzo często szukam przestrzeni do odbudowania siebie, nabrania sił i dystansu. Znajduję ją właśnie w radiu. Gdy zamykam za sobą drzwi, mam chwilę dla siebie. Odnajduję wtedy spokój, mogę się wyciszyć i oddalić od trosk. To czas skupienia się na drugim człowieku i bardzo mi to pomaga.
Dlaczego postanowiłeś wspierać nasze hospicjum?
FHO poznałem, zanim jeszcze zacząłem wspierać doroczny piknik rodzinny „Odczarowanie Hospicjum”, który organizujecie. Wielokrotnie udzielałem się jako wolontariusz w innych hospicjach. Znajomi wolontariusze zapraszali mnie do różnych akcji. Idea wolontariatu jest mi bardzo bliska. W wolnym czasie próbuję pomagać innym. Staram się być obecny. I uważny na potrzeby drugiego człowieka, na cierpienie, na historie, które dotykają ludzi, a wobec których nie umiem zostać obojętny. Teraz, w czasie pandemii, kiedy oddalamy się od siebie, brakuje mi wolontariatu. Zawsze jestem pod ogromnym wrażeniem kadry medycznej i wolontariuszy, którzy pracują w hospicjach. Myślę, że zasługują na najwyższy wyraz uznania i szacunek. Tych drugich szczególnie podziwiam za bezinteresowność, o której niestety niewiele mówi się w mediach. Ma to negatywny wpływ na odbiór nas samych jako społeczeństwa. Natomiast styczność z wolontariatem często potwierdza, że człowiek jest z natury dobry. A ludzi o dobrym sercu jest bardzo dużo. Z drugiej strony chęć pomagania nie powinna być niczym wyjątkowym i oryginalnym. Dla mnie jest to też absolutnie normalne i oczywiste.
Od niedawna prowadzisz w RDC audycję „Przychodnia”, w której poruszasz problematykę zdrowia zarówno człowieka, jak i jego wiernych przyjaciół – zwierząt 🙂
Audycja „Przychodnia” faktycznie porusza tematy z zakresu zdrowia i ludzi, i zwierząt. Myślę, że ludzie, którzy są empatyczni nie rozróżniają empatii na tą wobec ludzi czy tę wobec zwierząt. Są po prostu zawsze wrażliwi i czuli na to, by wszystkim żyło się dobrze. Stąd taka formuła.
Jakie są Twoje plany, marzenia? Podobno przygotowywałeś się do założenia biura podróży.
Od wielu lat mam takie marzenie. Wraz z przyjacielem próbowaliśmy takie biuro poprowadzić, jednak nie doszło do realizacji żadnego wyjazdu. To był mój pomysł na połączenia mojej potrzeby życia i w Polsce, i Hiszpanii, ale też opowiadania o nich. Jednak branża turystyczna jest niezwykle wymagająca. Natomiast ze względu na pandemię możliwość podróżowania jest i będzie mocno ograniczona. Musiałem zatem zawiesić te plany, ale być może z czasem kiedyś do nich wrócę. Jednak na chwilę obecną nie jestem do tego przekonany.
Czy jest coś co może powstrzymać Cię od działania?
Dużo robię, dużo pracuję. Dzięki temu nie poddaję się i odnajduję w sobie siłę. Uważam, że zarówno siły, jak i szczęścia powinniśmy szukać w sobie, a nie w innych. Jeśli lubimy siebie, działamy i żyjemy w zgodzie z własnym sumieniem, a z drugiej strony potrafimy zaakceptować, że popełniamy błędy, a życie często toczy się swoim torem, zdajemy sobie sprawę, że wszystko ma swój sens. Często to sobie powtarzam. I nawet, jeśli dziś coś mnie przerasta, z czymś się przepycham albo walczę, to wierzę, że za jakiś czas to zrozumiem. Wierzę w swój rozwój, w to, że aktywność, którą prowadzę jest najlepszym wyrazem wdzięczności za to, że żyjemy i wyrazem szacunku wobec tego życia. Ta otwartość, pomoc, życzliwość wobec innych, ale również życzliwość wobec siebie samego jest niezwykle ważna.
———————
Conrado Moreno – osobowość telewizyjna, konferansjer, dziennikarz, aktor i prezenter. Uczestnik programu Europa da się lubić. W Radiu Dla Ciebie prowadzi audycje „Życie jak w Madracie” oraz „Przychodnia”. Prywatnie ojciec Gabriela i Maribel. W czasie wolnym lubi pomagać 😊
Z FHO jesteś związana od samego początku jej istnienia. Opowiedz nam, jak to wszystko się zaczęło.
30 lat temu wraz z doktorem Jerzym Jaroszem, który jest anestezjologiem i specjalistą leczenia bólu, pracowaliśmy razem w Instytucie Onkologii. Pewnego razu zaproponował mi, by wspólnie zrobić coś dla pacjentów, którzy z racji zaawansowania choroby nowotworowej pozostawali w domach. Zgodziłam się i tak to się wszystko zaczęło. Wraz z kilkoma innymi empatycznymi osobami, np. prof. Haliną Hattowską, postanowiliśmy założyć Fundację, która będzie pomagać pacjentom onkologicznym. Wsparli nas zaprzyjaźnieni ludzie, którzy w tym czasie pokryli większość potrzebnych do tego kosztów. Ja i dr Jarosz mieliśmy najmniejszy wkład finansowy, za to wraz z doktorem Jerzym Drążkiewiczem, socjologiem, największy wkład merytoryczny. Założycielami byli również mec. Roma Perestaj, Jerzy Górnicki, architekt, Witold Ignaczuk, inżynier i przedsiębiorca, Marek Kos. Pierwsze spotkania odbywały się w mieszkaniu prof. Hattowskiej. W roku 1990 r. powołaliśmy do życia Fundację Hospicjum Onkologiczne św. Krzysztofa w Warszawie. Patrona wybraliśmy na wzór pierwszego hospicjum na świecie założonego przez Cicely Saunders w Londynie.
Jednak na opiece w domach nie poprzestaliście.
Zaczęliśmy od pomocy pacjentom w domach, jednak szybko uświadomiliśmy sobie, że potrzebna jest także opieka stacjonarna. Zaczęliśmy zbierać środki na stworzenie pierwszego stacjonarnego hospicjum w Polsce. Uznaliśmy, że praca personelu medycznego, która wymaga dużej dokładności i nakładów czasu, musi być wynagradzana. To podejście spotkało się z krytyką środowiska hospicyjnego, ponieważ do tego czasu praca w tym celu była charytatywna. Większość osób myślała, że jest to rodzaj opieki, za który pacjenci płacą sami, a nigdy tak nie było. Kontrowersje wzbudzała także lokalizacja, którą nam zaproponowano, czyli niedaleko budującej się od lat nowej siedziby Centrum Onkologii. Pamiętam, jak ówczesny dyrektor Centrum Onkologii, prof. Andrzej Kułakowski, bardzo wspierający nasze działania, zwracał nam uwagę, że pacjenci leczeni w Instytucie mogą źle odbierać taką lokalizację. W 1996 r. otworzyliśmy stacjonarne hospicjum dla 23 pacjentów. Dość szybko okazało się, że to dobrze, że jesteśmy blisko. Niektórzy myśleli nawet, że jesteśmy częścią Instytutu Onkologii.
Czy zakładając Fundację planowaliście rozwijać także inną działalność?
Chcieliśmy, na wzór angielskich hospicjów, mieć oddział dzienny i dużą ilość wolontariuszy. Miejsce, w którym przywożeni pacjenci mogliby nie tylko skorzystać z pomocy lekarza, pielęgniarki czy fizjoterapeuty, ale po prostu spędzać czas wśród ludzi. Możliwość powrotu do wykonywania codziennych czynności to bardzo ważny aspekt radzenia sobie ze skutkami choroby, w szczególności onkologicznej, której leczenie jest dla pacjenta bardzo wyczerpujące zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Dlatego dobrze, żeby taki pacjent miał obok siebie osoby, które wiedzą, jak mu w tym pomóc. Ten plan zrealizowany jest tylko częściowo. Liczba wolontariuszy przekracza moje wyobrażenie. Początkowo mieliśmy tylko kilku wolontariuszy, którzy zazwyczaj byli bliskimi naszych pacjentów. Od zawsze był pan Marek Rafalski – dziś pielęgniarz, który swoją posługę dla chorych zawsze wykonywał jako wolontariusz. Dziś na samym oddziale mamy ponad 50-osobową grupę osób, które, aby zostać wolontariuszem musiały najpierw przejść autorskie szkolenie, w tym z psychologiem. Do tego dodajmy wolontariuszy akcyjnych, czyli około 100 osób, dzieci ze szkół, które wspierają nas w ramach programu Pola Nadziei i robi się z tego spora grupa. Nadal dążymy do tego, aby w FHO powstał oddział dzienny.
Tematyka umierania i opieki paliatywnej są nadal tematem tabu. Czy nie obawiasz się, że pacjenci, którzy nie wymagają jeszcze opieki hospicjum stacjonarnego, będą bali się przekroczyć próg hospicjum.
Myślę, że na chwilę obecną hospicjum obawiają się przede wszystkim bliscy chorych, którym wydaje się, że oddają kogoś bliskiego na śmierć. A przecież tak nie jest. Dlatego najważniejsza jest świadomość i opinie o nas. Oddział dzienny ma stanowić wsparcie dla pacjentów, ale też odciążać ich bliskich. Mamy nadzieję, że możliwość złapania oddechu pozwoli tym drugim odpocząć, zająć się sprawami, na które do tej pory mogli nie mieć czasu. Z opieki na oddziale dziennym będą mogły skorzystać osoby, potrzebujące pomocy fizjoterapeuty, psychologa czy pracownika socjalnego. Jest wielu pacjentów, którzy niezależnie od swoich problemów zdrowotnych chcą prowadzić normalne życie. A aktywizacja, zarówno fizyczna, jak i psychiczna, im w tym pomaga, bardzo często wręcz wydłuża ten czas. Dlatego uważamy, że takie miejsce jest potrzebne.
Czy włączasz się w inne inicjatywy wspierające pacjentów onkologicznych?
Byłam przewodniczącą Stowarzyszenia Europa Donna w Warszawie, koalicji kobiet działającej na rzecz profilaktyki raka piersi. Jednak w tym samym czasie prężne rozwijały się Amazonki, których założenia i działania pokrywały się z naszymi. Uznaliśmy, że lepiej skupić się na pomocy Amazonkom (które wspieram do dziś) i nie dublować swoich aktywności, dlatego zakończyliśmy swoją działalność w Warszawie. Natomiast organizacja ta funkcjonuje w Polsce do dziś. Od 34 lat pracuje w Zakładzie Rehabilitacji w warszawskim Centrum Onkologii, dziś Narodowym Instytucie Onkologii (NIO).
Prowadzisz także działalność dydaktyczną.
Od 20 lat jestem nauczycielem akademickim. Jestem adiunktem w Instytucie Onkologii oraz na Wydziale Nauk o Zdrowiu w Społecznej Akademii Nauk. A także, wykładowcą na Akademii Wychowania Fizycznego w Warszawie i Warszawskim Uniwersytecie Medycznym. Od listopada ub. r. w Narodowym Instytucie Onkologii prowadzimy cotygodniowe kursy dla fizjoterapeutów z całej Polski poświęcone rehabilitacji kobiet leczonych z powodu raka piersi. Do maja przeszkolimy 400 osób. Kocham tę druga stronę mojej działalności zawodowej. Lubię młodzież i wiem, że oni też lubią mnie. Jestem też promotorem 65 pięciu prac magisterskich i licencjackich oraz współautorem wielu monografii dotyczących problematyki onkologii.
Z jakich działań na rzecz pacjentów jesteś najbardziej dumna?
Przede wszystkim z tych, które skupiają się na profilaktyce chorób nowotworowych i zdejmowania tabu z tej tematyki. Był czas, w którym przez kilkanaście miesięcy wraz z prof. Janem Zielińskim (twórcą ginekologii onkologicznej oraz założycielem Fundacji Różowa Konwalia) i grupą zaprzyjaźnionych lekarzy jeździliśmy po wielu miastach i wsiach w woj. mazowieckim, by rozmawiać z mieszkańcami nt. profilaktyki raka piersi i szyjki macicy. Robiliśmy to w ramach wolontariatu.
W wielu miejscach jest mnie pełno. W Narodowym Instytucie Onkologii organizuję wystawy obrazów, dbam o klimat miejsca, gdzie staramy się przywracać pacjentom sprawność fizyczną, co często wpływa na poprawę kondycji psychicznej. Mam szczęście pracować z ludźmi, którzy myślą podobnie. W wielu miejscach – w FHO i u mnie w Zakładzie Rehabilitacji są ludzie, z którymi współpracuję, nie rok czy dwa lata, ale kilkanaście, a czasem kilkadziesiąt lat. To jest mój motor do pracy. Jestem także członkiem Zarządu Polskiej Unii Onkologii.
A kim jest Hanna Tchórzewska-Korba prywatnie?
Moją pasją jest praca. W związku z tym, nie wiem, czy mam czas na dodatkowe zainteresowania czy pasje. Natomiast nie wyobrażam sobie z tego zrezygnować, przestać pracować, pomimo, że moja metryka mi na to pozwala(śmiech). Prywatnie jestem żoną i matką. Lubię kino, teatr, muzykę, literaturę. Gdy podróżuję, lubię odkrywać nowe miejsca, nie koncentruję się na jednym. Wyjątkiem od reguły były Stany Zjednoczone, gdzie przez 9 lat co roku razem z drem Sławkiem Mazurem, chirurgiem onkologiem, jeździliśmy do Polonii w Chicago, do Fundacji zrzeszającej kobiety chorujące na raka piersi.
Co i dlaczego jest dla Ciebie ważne w życiu?
Pomaganie innym. Jestem taką osobą, że nie wyobrażam sobie odmówić, gdy ktoś prosi mnie pomoc. Uważam, że nie ma sytuacji bez wyjścia i zawsze próbuję coś zrobić. Dlaczego? Bo jest to ważne dla tych, którzy o tę pomoc proszą, potrzebne. Zrozumiałam to, gdy sama zachorowałam i wylądowałam w szpitalu. Serdeczność i słowa otuchy, z którymi się wtedy spotkałam, uświadomiły mi, że robię coś dobrego. Myślę, że pomaganie innym to pewna forma egoizmu, bo w ten sposób często zadowalamy samych siebie (uśmiech).
Rozmawiała: Maja Wiśniewska
___
Hanna Tchórzewska-Korba – współzałożycielka i od wielu przewodnicząca Rady Fundacji Hospicjum Onkologiczne św. Krzysztofa w Warszawie. Dr n. kult. fiz., specjalista II stopnia rehabilitacji ruchowej. Kierownik Zakładu Rehabilitacji w Narodowym Instytucie Onkologii im. Marii Skłodowskiej-Curie. Prywatnie żona i matka. Miłośniczka ludzi, literatury i teatru.Jakie idee przyświecały powstaniu Stowarzyszenia Inicjatywa Firm Rodzinnych, czym się zajmujecie?
Inicjatywa Firm Rodzinnych powstała 12 lat temu z inspiracji przedsiębiorców rodzinnych z profesorem Andrzejem Jackiem Blikle na czele. Celem, który przyświecał założycielom było budowanie świadomości marki, jaką jest firma rodzinna oraz wartości, które za nią stoją. Jednak na przestrzeni tego czasu cele Stowarzyszenia ewoluowały. Dziś skupiamy się na edukacji, integracji środowiska przedsiębiorców rodzinnych oraz legislacji.
„Łączymy, by budować” – to nasze motto, a ponieważ wiemy, że nikt z nas nie jest alfą i omegą, pomagamy sobie nawzajem. Organizujemy doroczne zloty skierowane do sukcesorów firm rodzinnych, podczas których staramy się przekazać uczestnikom jak najwięcej wiedzy, która pomoże im rozwijać własne biznesy. Pamiętamy też o najmłodszych członkach rodziny. Chcemy od początku dostarczać im wiedzę merytoryczną oraz tworzyć warunki do poszerzania umiejętności miękkich. Np. podczas 12. Ogólnopolskiego Zjazdu Firm Rodzinnych U-RODZINY w Warszawie część programu była poświęcona właśnie tym najmłodszym. Jedną z aktywności dla nich przygotowanych było młodzieżowe centrum prasowego pod opieką doświadczonych trenerów. W ramach praktyki przeprowadzili kilka wywiadów, które można obejrzeć na mlodzi-dziennikarze.pl i wygląda na to, że to trafiona formuła, dzieciaki już pytają o następne tematy. Nie zapominamy o uwrażliwianiu naszych podopiecznych na potrzeby innych, dlatego zaprosiliśmy pracownika Fundacji do poprowadzenia zajęć nt. empatii.
Budujmy też Lokalne Centra Kompetencji, do których transferujemy wiedzę, której przedsiębiorcy z danego obszaru oczekują. Wystarczy, że przedsiębiorca zgłosi się do nas z konkretnym pytaniem, a my dostarczymy mu informacje, wyjaśnimy proces, który chce zrozumieć. Jeśli zapotrzebowanie na dany temat jest większe, organizujemy webinaria czy szkolenia stacjonarne. Na chwilę obecną mamy już 7 lokalnych biur w Polsce.
Reprezentujemy i dbamy o nasze sprawy w prawodawstwie polskim i międzynarodowym. Z ramienia IFR mamy swojego członka w Radzie ds. Przedsiębiorczości przy Prezydencie RP. Jesteśmy w stałym kontakcie z Rzecznikiem Małych i Średnich Przedsiębiorców. Rozmawiamy i współpracujemy także z samorządami w takich projektach jak np. jak uchwała krajobrazowa w Trójmieście. Od lat uczestniczymy w pracach legislacyjnych nad ustawami skierowanymi na ułatwienie sukcesji w firmach rodzinnych (m.in. ustawa o zarządzie sukcesyjnym jednoosobowej działalności gospodarczej oraz przygotowywana ustawa o Fundacji Rodzinnej). Podobnie dzieje się w przypadku prawa europejskiego – jeśli nasz głos jest potrzebny, zabieramy go.
Czy po 12 latach wspólnych działań macie poczucie, jakbyście byli wielką rodziną?
W Polsce jest około 3 mln. przedsiębiorców z czego szacunkowo około 60-70 % rodzinnych i choć nie wszyscy są członkami IFR, to wielu z nich z nami współpracuje i czujemy się jak wielka rodzina. Pamiętam, kiedy po raz pierwszy wziąłem udział w Zjeździe Firm Rodzinnych, na początku czułem się dziwnie, widząc ciepło witających się przedsiębiorców z różnych firm. Nie spodziewałem się takiej otwartości. Bardzo szybko zrozumiałem, że tutaj nie ma traktowania siebie nawzajem jak konkurencji, ani problemu z tym, żeby dzielić się wiedzą. Choć każdy z nas prowadzi inny biznes, to ciągniemy ten sam wózek rodzinności i opierając się na podobnych wartościach, staramy się zrobić coś dobrego.
A gdy już mowa o wartościach, to jakie są najbliższe IFR?
Firmy rodzinne są najbardziej długowieczną strukturą na świecie. W samej Europie możemy znaleźć przykłady firm, które istnieją na rynku od 300, 400, a nawet 500 lat i często zajmują się zupełnie czymś innym, niż gdy powstały. Tę stabilność bardzo cenią sobie nasi kontrahenci. Jesteśmy nastawieni na trwanie i ciągły rozwój, często międzynarodowy, ponieważ, tak naprawdę, obok zarabiania celem przedsiębiorstwa rodzinnego jest trwanie. Jeśli nasz szef traci pracę to traci ją także reszta załogi, czyli rodzina, za która jest odpowiedzialny. Z drugiej strony możemy pozwolić sobie na przestój, tylko po to, by nie zniknąć z rynku, nadrobić straty i wrócić do gry. W przypadku zwykłej firmy już dawno ogłoszono by jej upadłość. Po kryzysie gospodarczym z 2008 r. przeprowadzono badanie, które miało na celu sprawdzić, jak przedsiębiorstwa poradziły sobie z fatalną sytuacją na rynku. Okazało się, że w każdej z badanych branż firmy rodzinny poradziły sobie najlepiej pod względem liczby zwolnień, cięć wynagrodzeń i poniesionych strat finansowych. Właśnie dlatego, że w momencie kryzysu potrafiły wyhamować poziom zysków tylko po to, żeby firma przetrwała.
O poczuciu odpowiedzialności za innych przekonaliśmy się podczas balu charytatywnego, który zorganizowaliście w ramach 12. Ogólnopolskiego Zjazdu Firm Rodzinnych U-RODZINY. Dlaczego zdecydowaliście się wesprzeć hospicjum? Na czym polegało to wsparcie?
Każdego roku Zjazd odbywa się w innym mieście. W 2019 roku wybraliśmy Warszawę. W ub. r. wpadliśmy na pomysł, aby bal miał charakter charytatywny. Długo zastanawialiśmy się, którą organizację czy sprawę wesprzeć. Przeanalizowaliśmy pod kątem prawnym finanse kilku z nich. Okazało się, że część organizacji, które proszą o wsparcie, posiada ogromne wolne środki finansowe na kontach. A ponieważ czulibyśmy się bardzo niekomfortowo, wspierając taką, co do której nie mamy pewności, że te środki są naprawdę potrzebne, od razu skreśliliśmy je z listy. Gdy zostały nam do wyboru dwie, w tym FHO, postawiliśmy na lokalność wydarzenia i padło na Fundację. Nie ukrywam, że do decyzji przyczynił się także fakt, że część mojej rodziny miała okazję być pod opieką hospicjum domowego lub stacjonarnego, czy też Poradni Leczenia Bólu. Natomiast ostateczna decyzja należała do 14-osobowego zarządu IFR. I tak udało nam się zorganizować aukcję, podczas której uczestnicy balu mogli wylicytować pamiątki sportowe takie jak piłka podpisana przez samego Cristiano Ronaldo czy koszulka z autografem Leo Messiego. Dzięki licytacjom i dodatkowym zbiórkom udało nam się zebrać ponad 100 tys. zł. dla pacjentów hospicjum.
Za co jeszcze raz ogromnie dziękujemy! Gdyby nasi pacjenci mogli, to wyściskaliby Was od stóp do głów!Krzysztof Ogorzałek – od 2014 r. Członek Zarządu Stowarzyszenia Inicjatywa Firm Rodzinnych. Współzałożyciel i Wiceprezes Zarządu ds. sprzedaży w JMK Computerate Sp. z o.o. Prywatne mąż Uli i ojciec (Oli, lat 3) Pasjonuje się piłką nożną, historią. W wolnych chwilach spędza czas w ogrodzie z rodziną.Kto decyduje o tym, że pacjent trafi do hospicjum? On sam czy rodzina?
Pacjent musi wyrazić zgodę. Jeśli jest nieświadomy, wtedy decyduje rodzina, ale jeśli pacjent jest świadomy, musi wyrazić na to zgodę. To jest zawsze element wyboru. Każda sytuacja niesie ze sobą swoistą barwę. Na przykład pan Bogdan, o którym mówi Pani w poprzednim wywiadzie, jest o tyle nietypowym przykładem, że to pacjent w najwyższym stopniu heroiczny, w najgłębszym filozoficznym znaczeniu tego słowa. Jestem 50 lat wśród chorych, ponad 20 lat w hospicjum i takiego pacjenta znam jednego, właśnie pana Bogdana. Z takim heroicznym podejściem do tego, co się z nim dzieje, co się z nim zadziało, co się z nim będzie działo. Nie można także mierzyć innych pacjentów jego miarą, bo to jest miara zupełnie nadzwyczajna.
A może Pani powiedzieć, na czym polega ta heroiczność?
Że jest w pełni świadomy tego, co się z nim dzieje, co się z nim będzie działo. Nie stosuje mechanizmów obronnych (nie chce powiedzieć, że stosowanie mechanizmów obronnych jest ucieczką), ale w jego przypadku nie ma mowy o wyparciu czy zaprzeczaniu, nie ma w nim gniewu, nie ma agresji. A mógłby się gniewać na los, na personel. Nie robi tego. Jest bardzo rzadkim przykładem pogodzenia się z losem. Otóż, to się zdarza niezwykle rzadko. Pan Bogdan funkcjonuje w tej sytuacji najlepiej jak potrafi, przy pełnej świadomości tego, co go czeka. Co więcej – jest otwarty na innych – pomaga kolegom sąsiadującym z nim, jest zaniepokojony ich stanem. Jeśli zauważy, że źle się czują, wzywa na pomoc pielęgniarki. W tym sensie jest nadzwyczajny. Dlaczego taki jest? Po prostu tak się układało jego życie, tak go uformowało.
Czy można się przygotować do pobytu bliskiego w hospicjum?
Można i trzeba. To jest trudna sytuacja i nie podlega ocenie to, co się dzieje z pacjentem i jego rodziną. Często, gdy pomagam rodzinom, które muszą podjąć tę decyzje i nie są jeszcze pewne, tłumaczę, że przekazanie pacjenta naszej opiece to nie unik ani pozbycie się problemu, tylko jego rozwiązanie. Trzeba tępić sformułowanie „oddać do hospicjum”. Ma ono bardzo pejoratywne zabarwienie i najczęściej wypowiadają je osoby niemające pojęcia, z czym mają do czynienia. Zamiast „oddał matkę do hospicjum”, można powiedzieć „powierzył matkę profesjonalnej opiece”. Decyzję każdy podejmuje sam, ale ja mogę to jakoś ułatwić, przygotowując rodzinę do podjęcia decyzji.
Na czym to przygotowanie polega?
Na wyjaśnieniu, dlaczego jesteśmy profesjonalną placówką. Najpierw pytam, czy wiedzą, czym jest opieka, medycyna paliatywna. „Palium” po łacinie oznacza płaszcz, zatem opieka paliatywna to opieka chroniąca, a medycyna paliatywna to medycyna chroniąca. Gdy używam tego słowa w rozmowie z rodziną, jest jej łatwiej. Często pada pytanie: „Chroniąca przed czym?”. Przede wszystkim przed bólem, ale też przed wymiotami, bezsennością, samotnością i innymi objawami, towarzyszącymi w terminalnej fazie choroby. Opowiadając o zespole, który tutaj pracuje, tłumaczę, że medycyna paliatywna to tak samo odrębna specjalizacja jak pediatria czy stomatologia. Wymaga ona odpowiedniego przygotowania lekarzy, pielęgniarek, psychologów, opiekunów medycznych. Każda z tych grup zawodowych przechodzi odpowiednie szkolenia, zdobywa certyfikaty, aby móc pracować w naszym hospicjum. Nawet wolontariusze przechodzą szkolenie z psychologami, żeby wiedzieć, jak podchodzić do chorego, by mu rzeczywiście pomóc. Gdy dodamy do tego, że u nas nie ma rygoru jak w innych szpitalach, ponieważ odwiedziny są możliwe od rana do wieczora, można przynosić kwiaty, przychodzić z małymi dziećmi, a nawet z pupilami, np. z psem czy kotem, to wtedy to wszystko nabiera cieplejszych barw. W ten sposób staram się pomóc rodzinie, ale decyzję musi podjąć ona sama, a przede wszystkim pacjent.
Kiedy jest czas na taką rozmowę?
Wtedy, gdy pacjent jest pod opieką hospicjum domowego. Obserwuję sytuację i wiem, kiedy mogę z czym wystąpić. Ale zdarza się, że przychodzą ludzie z ulicy, którzy wiedząc, że sytuacja pacjenta się pogarsza, szukają pomocy hospicyjnej i tym osobom też nie szczędzimy informacji.
Takiego przygotowania wymaga zarówno pacjent, jak i rodzina?
Każda sytuacja jest indywidualna. Czasem rodzina jest przygotowana, bo tego się spodziewa. Ale nic nie da się tutaj uogólnić. Czasem pacjent dąży do opieki stacjonarnej, czasem rodzina, a czasem obie strony tego chcą.
Jakie emocje pojawiają się w hospicjum?
Każdy ma swoje emocje. Jedni przychodzą z ulgą, że nie są już ciężarem dla rodziny, a bliskim będzie łatwiej, inni z obawą. Domniemywam, że w każdym jest obawa, a naszym zadaniem jest na nią odpowiedzieć. Czasem przeważa nadzieja na poprawę samopoczucia, a czasem lęk. Czasem zmienia się to w trakcie pobytu w hospicjum. Pacjentom, którzy się obawiali, lęk przestaje dokuczać, gdy zostają otoczeni wieloosobowym, życzliwym zespołem. A są tacy, którzy są wręcz zachwyceni tym, co tu zastają. Pamiętam panią, która mówiła, że nigdy nie przypuszczała, że tutaj będzie tak dobrze, że czuje się tutaj, jakby była w Marriotcie. Bo też warunki tutaj są znakomite.
Wspomniała Pani o pacjentach, którzy przychodzą z nadzieją.
Są tacy, którzy mają nadzieję na polepszenie samopoczucia, opanowanie bólu, że nie będą samotni, a rodzina odpocznie. I to są te ulgi, które możemy zapewnić. Natomiast pojawiają się też osoby, które myślą o wyzdrowieniu. Niestety, nie możemy podsycać nadziei.
A co w sytuacji, kiedy pojawiła się nadzieja, że będzie lepiej, a stan pacjenta się pogarsza?
To właśnie sytuacje, kiedy pacjent konfrontuje się z niemożnością, ze śmiercią innych pacjentów, bo tutaj jest to nieuniknione. Dlatego czarodziejskim słowem jest tutaj „rehabilitacja”, dzisiaj „fizjoterapia”, i z tym pacjenci wiążą nadzieje na usprawnienie. Rzadko wypowiadane są przekonania, że pacjent wyjdzie stąd zdrowy, ale to się zdarza. Gdy pacjent przychodzi z takim nastawieniem, zazwyczaj jest ono dość trwałe.
Czy pacjenci myślą o śmierci?
Większość z nas obawia się końca życia, dlatego trzeba przyzwoicie żyć. Dajemy pacjentom możliwość wypowiedzenia swoich lęków, co przynosi im ulgę. Widzę też, jak dobroczynny wpływ na ich kondycję psychiczną ma fakt, że odwiedzam swoich pacjentów regularnie, że jestem dla nich przyjazną osobą. Interesuje mnie jednostka, konkretny pacjent i to, co mogę dla niego zrobić w danym momencie. Czasem jest to rozmowa, czasem towarzyszenie w milczeniu, a czasem bywa i tak, że pacjent woli być sam. I zawsze trzeba to uszanować.
Problemem dla pacjenta jest wizja zbliżającego się końca życia, ale też niedokończonych spraw. Pojawiają się wtedy nagłe potrzeby czy prośby?
Mamy do czynienia z różnymi powikłaniami rodzinnymi, ale spektakularnych sytuacji, takich jak przebaczanie błędów całego życia czy padania w ramiona, raczej nie ma. Jeśli się zdarza, to w niewypowiedzianej formie. Ktoś, kto nigdy nie przychodził w odwiedziny, nagle zaczyna przychodzić. Ktoś, kto nie uczestniczył w dotychczasowym życiu chorego, nagle się uobecnia. Nawet w obrębie jednej rodziny nie można uogólniać. Czasami np. przychodzą dwie różne osoby – jedna skrajnie wroga, druga bardzo przychylna pacjentowi. W każdej rodzinie, w każdym pacjencie jest coś, co albo odsuwają na plan dalszy, bo przestało być ważne, albo jest do załatwienia. Ale to nie naszym zadaniem jest naprawianie spraw rodzinnych. Bo każda z nich kryje takie historie życia, że nie starczyłoby czasu na wyjaśnianie tego. Raczej się nie zdarza, że pacjent prosi o wsparcie w takiej sytuacji.
A w czym pani jako psycholog może pomóc rodzinie?
Nasi pacjenci bywają też osobami gniewnymi. Gniewają się na los, na Pana Boga. Nie to im życie obiecywało. I ten gniew często spada na rodzinę. Moją rolą jest uświadomić rodzinie, że przez chorego przemawia choroba. Że chory gniewa się na swój los. Zwłaszcza jeśli mamy do czynienia z pacjentami z nowotworem mózgu. Wtedy wyjaśniam rodzinie, że reakcje chorego, np. to, że wypowiada treści nielogicznie lub sprawia wrażenie osoby splątanej, zagubionej, jest gniewny czy wulgarny, to objaw choroby. Że nie jest już tą osobą, którą był. To pomaga. Przestają traktować ten gniew personalnie, są przygotowani na takie sytuacje. Gdy widzę, że dezorientacja pacjenta narasta, od razu zwracam na to uwagę naszym pielęgniarkom.
Ważnym elementem naszej pracy jest pomoc rodzinom w okresie żałoby, jeśli bliscy chorego wyrażają taką potrzebę.
Z samym pacjentem na ten temat się nie rozmawia?
Pacjent zaburzony nie jest zdolny do autorefleksji. Wchodzenie w polemikę z nim byłoby to bezcelowe. Nasilałabym tylko jego przekonanie, że on jest w porządku, a świat wokół jest nieprzyjazny. Raczej wchodzę w jego świat, żeby go uspokoić. Miałam pacjentkę, która była chirurgiem, a z powodu guza mózgu była bardzo splątana co do miejsca i czasu. Podczas wizyty powiedziałam do niej: „Pani Krysiu, to spotkamy się jutro”, a ona na to: „Tak, ale ja jutro operuję”. Nie mogłam uświadamiać jej, że jest w hospicjum i nic nie może zrobić, bo tylko wzbudziłabym w niej lęk i spowodowałabym obniżenie poczucia własnej wartości. Dlatego odpowiedziałam: „To ja się dostosuję do pani grafiku”. I taka jest polityka w takich sytuacjach, żeby wejść w świat chorego, reforma najczęściej jest niemożliwa. W przypadku pacjentów niezaburzonych staram się stworzyć takie warunki, żeby mogli zwerbalizować swój gniew, a nawet wylać go na mnie. Czasem trzeba wdrożyć leki, ale to jest już zadanie lekarza. Pracując w zespole, możemy dzielić się spostrzeżeniami, by pomóc pacjentowi.
Mówimy o tym, czy można oswoić się z własną śmiercią, ale jak to jest, kiedy odchodzą inni pacjenci, często koledzy z sąsiedniego łóżka?
W takich sytuacjach bacznie obserwujemy chorego. Towarzyszymy mu, nie pozostawiamy go samego. Czasem pojawia się efekt totalnego zamrożenia, a czasem przeżywania. Jeśli to kolejna śmierć z rzędu, pacjent to przeżywa bardziej niż poprzednio. A czasem odwrotnie. Nie ma na to żadnej reguły. Ale nie jest to nikomu obojętne, że umierają chorzy obok. Czy można przyzwyczaić się do myśli o śmierci? Idealnie oddaje to Woody Allen: „To nie tak, że boję się umrzeć. Po prostu nie chciałbym być w pobliżu, kiedy to się stanie”. Mówi się, że ludzie nie boją się śmierci, ale umierania. Nie tego, że przestaną istnieć, ale jak to się będzie toczyło, czy w cierpieniu czy nie.
A gdy już przychodzi ten moment, to czy pacjenci mają życzenia co do umierania?
Częściej rodziny. Kiedy rodzina przyjeżdża tutaj ze swoim bliskim, to pyta, czy będzie mogła być z mamą, tatą w chwili śmierci. Wtedy mówię, że nie jest to niemożliwie, ale często jest tak, że pacjenci nam się wymykają o trzeciej nad ranem. Dlaczego używam słowa „wymykają”? Żeby odjąć rodzinie tego ciężaru, że może czegoś zaniedbali, że nie zdążyli. Przerzucam winę tej sytuacji na umierającego. Język jest niesłychanie ważną rzeczą w naszej pracy. Kiedy przeprowadzam pierwszą rozmowę z pacjentem, nie pytam, czy się bał, jadąc do nas na spotkanie, ale czy się obawiał. Jest to wersja „light”, bo gdy np. pacjent płci męskiej jest narciarzem, żeglarzem i kobieciarzem, to sformułowanie „bać się” może uwłaczać jego obrazowi własnej osoby. Pytając o obawy, otwieram możliwość wypowiedzenia się o swoich emocjach bez skrępowania. W naszej pracy trzeba bardzo starannie dobierać słowa. Liczy się dobre wychowanie rozumiane jako takt, uważność na drugiego człowieka, na emocje, to co może zrazić, co nie, na język, bo to język jest instrumentem psychologa. W hospicjum wszyscy mamy takie podejście, rozumiemy się nawzajem.
Czy jest tak, że pomocy psychologicznej wymaga bardziej rodzina niż pacjent?
Często spotykam się z tym, że gdy pacjent jest w stanie nieświadomości, pomocy wymaga rodzina. Pamiętam żonę pacjenta, który długo przebywał u nas w takim stanie. Nie mogła pogodzić się z tym, że nie ma z nim kontaktu. Ciągle próbowała odczytywać różne znaki, uważała, że mąż się komunikuje. W takiej sytuacji rozmowa z psychologiem jest nieoceniona. Obserwujemy pacjentów, czasem lekarz daje znać, że pacjent jest bez kontaktu, ale rodzinę też trzeba objąć opieką. Monitorujemy więc stan pacjenta i patrzymy, co możemy zrobić dla rodziny.
Czasem w rodzinie nie ma zgody na to, że bliski umarł, i musimy pomóc jej się z tym oswoić. Gdy pojawia się gniew, staramy się wysłuchać takiej osoby. Najpierw pytamy, czy chce, żeby jej pomóc, bo to jest niezwykle intymna sytuacja. Wkraczanie tylko dlatego, że jest się psychologiem, może być postrzegane jako rodzaj inwazji. Czasem proponujemy, że pobędziemy z nią, bez rozmowy. Ten proces może trwać długo, dlatego nasz zespół oferuje pomoc osobom w żałobie, jeżeli sobie tego życzą.
Zdarzyło się, że leżała tutaj pacjentka, dość młoda, miała już dorosłą córkę, która nie chciała pogodzić się z tym, że jej matka umiera. Była bardzo reagująca, mocno pilnująca każdej czynności wykonywanej przy mamie. Wreszcie pacjentka umarła i jej córka przybiegła do mnie z krzykiem, że za wcześnie mamę zabrali, bo ona jeszcze żyje. Tak dalece nie była pogodzona. Wtedy poprosiłam o pomoc lekarza dyżurnego i pani doktor zachowała się wspaniale. Nie potraktowała tej młody osoby jako histeryzującej, tylko wzięła ze sobą stetoskop, latarkę i poszłyśmy we trzy do pokoju, gdzie leżało ciało. Stanęłam za tą dziewczyną, żeby dać jej poczucie oparcia, a pani doktor na jej oczach odsłoniła prześcieradło, którym ciało było nakryte, osłuchała, zajrzała do źrenic, opukała, przykryła i powiedziała tak: „Proszę pani, miała pani prawo przypuszczać, że pani mama jeszcze żyje, bo z ciała jeszcze po śmierci uchodzą gazy, ciało się jeszcze porusza, prześcieradło mogło drżeć, więc pani mogła mieć takie poczucie, ale ja stwierdzam tu na pani oczach autorytatywnie, że nastąpił zgon”. I ta dziewczyna się uspokoiła, lekarka wykonała fantastyczną robotę. Lubię to opowiadać studentom medycyny, by, gdy znajdą się w podobnej sytuacji, mogli to wspomnieć. Co jest więc kluczowe w tej naszej pracy? Nie zostawiać tych ludzi samych, chyba że nie chcą towarzystwa, wtedy się wycofujemy.
Gdy Pani rozmawia z pacjentami po raz pierwszy o sytuacji, w jakiej się znaleźli, o tym miejscu, czy zdarza się, że mówią, że chcieliby umrzeć w domu?
Paradoksalnie pacjenci w ogóle nie mówią, że chcieliby umrzeć. Wcale nie uważam, że najlepiej jest umierać w domu, najlepiej jest umierać tam, gdzie jest najlepiej. A tutaj jest dobrze. Podążam za pacjentem, nie wypytuję, słucham, co ma mi do powiedzenia. Czasem pacjent mówi, że chciałby, aby w chwili śmierci zawiadomić rodzinę, ale w przypadku śmierci, nie wiemy, kiedy i jak to będzie. Nie da się nic zadekretować. Mówię wówczas pacjentowi „Będziemy respektować pana życzenia, a jak będzie, zobaczymy”. Nie oszukujemy pacjenta, a jednocześnie dajemy mu prawo do swojej opinii o chwili śmierci.
I znów wracamy do tematu języka, który pełni w Pani zawodzie kluczową rolę.
Tak. Bardzo ważne jest, aby nazywać sytuację wprost. Nie mówimy o odchodzeniu, ale o umieraniu. Nie kolorujmy rzeczywistości, opowiadając dzieciom, że babcia siedzi na chmurce, bo potem przy każdym większym wietrze dziecko się boi, że babcia spadnie. Nie oszukujmy siebie i innych. Śmierć to śmierć.
SKORZYSTAJ Z POMOCY
Oferujemy bezpłatną opiekę psychologiczną pacjentom i ich rodzinom. Rodziny naszych pacjentów są objęte opieką psychologiczną również w okresie żałoby, jeżeli wyrażają taką potrzebę. Jeśli Ty lub ktoś z Twoich bliskich potrzebuje wsparcia psychologa, skontaktuj się z nami i umów się na wizytę! Czekamy na Twój telefon od poniedziałku do piątku w godzinach 8:00–15:35, pod numerem telefonu:22 643 38 17 lub 22 643 57 09 wew 4.
______
* Ewa Kalińska – neuropsycholog, specjalista II stopnia. W 1968 r. ukończyła studia na Wydziale Psychologii na Uniwersytecie Warszawskim. Doświadczenia zdobywała w oddziale rehabilitacji neurologicznej w Konstancinie, następnie w wielospecjalistycznym oddziale rehabilitacji w Szpitalu Wolskim w Warszawie. Ponad 20 lat pracowała w 1. Klinice Neurologicznej Instytutu Psychiatrii i Neurologii pod kierownictwem prof. J. Kulczyckiego. Od 1998 r. pracuje jako psycholog w FHO.Jak się dzisiaj czujesz?
W hospicjum czuję się bardzo dobrze. A dziś czuję się całkiem nieźle, ponieważ ból jest znacznie mniejszy niż przez ostatnie kilka dni. A to jest dla mnie najważniejsze. Ból jest związany z chorobą nowotworową.
Co było przyczyną wystąpienia tego nowotworu?
Tego nikt nie wie. Diagnoza była zupełnie inna, dowiedziałem się, że moje prawe biodro wymaga wymiany na tzw. ekobiodro. Miałem już nawet wyznaczony termin operacji, ale wcześniej dostałem niezwykle silnych bóli. Zgłosiłem się do lekarza, który w trybie natychmiastowym skierował mnie do szpitala. Tam przeprowadzono badania pod kątem nowotworu i wynik był pozytywny. Absolutnie się tego nie spodziewałam – leczyłem się w kierunku wymiany biodra i myślałem, że to jest jedyną przyczyną bólu. Ten rodzaj nowotworu jest bardzo trudny do zdiagnozowania.
Dostałeś propozycję leczenia?
Nie. W moim przypadku pozostawała jedynie amputacja nogi. Konsylium lekarskie w Instytucie Onkologii odradzało mi taki wybór. Po pierwsze, ze względu na zagrożenie życia wynikające z operacji, a po drugie, jej skutki – pozbawienie mnie dużej części ciała mogłoby całkowicie uniemożliwić mi funkcjonowanie. Przywołując znane powiedzenie, skórka nie była warta wyprawki.
Bóle i choroba od razu położyły Cię do łóżka?
Przez pierwsze kilka dni mogłem jako tako funkcjonować, np. chodzić o kulach z pokoju do łazienki, ewentualnie do windy. Ale po krótkim czasie okazało się, że mam problemy z siadaniem i wstawaniem. Bóle były na tyle silne, że nawet kierowca taksówki, którą podróżowałem, zatrzymywał się na środku drogi, by umożliwić mi zmianę pozycji na stojącą, by oprzeć się o samochód.
Teraz tego bólu nie ma?
Teraz jest stłumiony, bo zwalczany przez lekarstwa. Zostałem położony w szpitalu na oddziale medycyny paliatywnej, czyli walki z bólem. Tam wypróbowano, które lekarstwa należy mi dawać i jak je dozować, żebym mógł przetrzymać ataki bólu.
A kiedy trafiłeś tutaj?
W maju 2019 roku. Otrzymałem zaświadczenie o całkowitej niepełnosprawności i zostałem „przykuty” do łóżka. Tak jest do dzisiaj.
A miałeś wpływ na decyzję o wyborze tego hospicjum?
Formalności załatwili pracownicy kliniki onkologicznej. Wcześniej nie wiedziałem o tym miejscu. Jestem z Warszawy, znałem tutejsze szpitale, ale nie hospicja. To jest charakterystyczne, że mało znana jest tematyka hospicjów. Człowiek się tym nie interesuje, dopóki nie zmusi go tego własna sytuacja albo kogoś z rodziny.
A ja Ci jest tutaj? Jak oceniasz spędzony czas? Czego się spodziewałeś, a co zastałeś?
Z perspektywy czasu oceniam bardzo dobrze. Gdy dowiedziałem się, że trafię do hospicjum, sięgnąłem po smartfona, by znaleźć o nim informacje. Dowiedziałem się, że nie tylko ma ono ugruntowaną wieloletnią pozycję, ale też specjalizuje się w leczeniu bólu u pacjentów onkologicznych. A ten ból potrafi być straszny, niespotykany w innych chorobach… Dlatego było to dla mnie bardzo ważne. Zanim tu trafiłem, przez miesiąc leżałam na oddziale medycyny paliatywnej w warszawskim Centrum Onkologii. Lekarze dobrali mi rodzaj i sposób dawkowania leków. Jednak w czasie tych prób doznawałem silnego bólu. Zdarzało się, że dane lekarstwo działało z opóźnieniem lub zbyt słabo pomagało. Dlatego bardzo zależało mi, żeby być pod opieką lekarzy i personelu, którzy będą wiedzieć, jak walczyć z bólem nowotworowym. To mnie uspokoiło. To, że hospicjum prowadzi szeroką działalność w kierunku pozyskania darczyńców, też było dla mnie istotne.
W trakcie naszego spotkania odwiedza Cię już druga osoba. Gdy poznaliśmy się podczas Wigilii w FHO, też była kolejka do Ciebie do rozmowy. Jak się czujesz, mając obok tak wielu przychylnych ludzi?
Doceniam to. Pamiętam z czasów szkolnych powiedzenie: „Prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie” i tak właśnie jest! Jest mi niezmiernie miło, że przyjaciele, których znam od kilkudziesięciu lat, pojawiają się u mnie w hospicjum.
Kim oni dla Ciebie są?
Część z nich to przyjaciele z czasów studiów, druga grupa to znajomi z pracy.
Widzę, że korzystasz z tabletu, czyli jesteś bardzo sprawny w kwestiach technicznych.
Tak, to jest moje hobby. Gdy jeszcze pracowałem, dyrektor mojego departamentu powiedział do mnie: „Boguś, dla mnie możesz nie pracować, ale ważne, żeby te młodziaki widziały, jak pracujesz przy komputerze”.
Dlatego dobrze dogadywałem się tutaj z kolegą z pokoju, profesorem z Polsko-Japońskiej Akademii Technik Komputerowych, który obecnie znajduje się pod opieką hospicjum domowego. Jest fachowcem, jeśli chodzi o sprawy komputerowe.
No właśnie, czy w hospicjum jest miejsce na koleżeństwo, przyjaźń?
Tak. I są tego konkretne przejawy. Dzisiaj rano, kiedy moja pani doktor miała obchód, dowiedziałem się, że otrzymała sześć esemesów od profesora Akademii Technik Komputerowych z pozdrowieniami dla mnie i informacją, że chciałby podtrzymać ze mną kontakt. Napisał do pani doktor, bo przez ostatnie cztery dni miałem tak silne bóle, że nie byłem w stanie sprawdzić swojej skrzynki mailowej. Dzięki temu, że lekarze i pielęgniarki stale nade mną czuwają, dziś czuje się lepiej. Wprowadzili korektę do mojego leczenia przeciwbólowego i udało się, jest późne popołudnie i nadal nie atakuje ból. Jestem bardzo zadowolony i szczęśliwy. Szczególnie że ten ból potrafi wysunąć się na pierwszy plan i bardzo zdominować pacjenta, narzucić bieg życia. Wcześniej wydawało mi się, że organizm pacjenta może wyniszczyć tylko choroba. Dopiero w klinice onkologicznej dowiedziałem się, że to ból wyniszcza człowieka i jest traktowany jako choroba.
To musi być trudne, radzić sobie z bólem, a jednocześnie starać się normalnie funkcjonować.
Nie chcę odgrywać roli superbohatera, ból ostatnio przysłonił mi uczucia. Cierpię bardziej niż wcześniej, ale to cierpienie chyba nie zmieniło całkowicie mojego nastawienia. Na pewno jestem pogodzony z tym, co mnie czeka. Staram się o tym nie myśleć i prowadzić normalne życie człowieka, który leży, jest przykuty do łóżka.
Czyli starasz się czerpać z każdej chwili.
Tak. Cieszą mnie odwiedziny przyjaciół, kolegów z pracy, transmisje sportowe i innych programy w telewizji, które oglądam z kolegami z pokoju. W tej chwili mogę czytać teksty elektronicznie, przeglądam gazety. Najłatwiej przychodzi mi przejrzeć „Przegląd Sportowy”. Wcześniej były też inne tytuły, ale teraz nie mogę się już tak skoncentrować.
Czym się interesujesz?
Mam bardzo specyficzne upodobania, które umieściłem w swoim CV, kiedy występowałem o pracę w bankowości, i wiem, że to bardzo zaskoczyło moich pracodawców, bo w rubryce „hobby” napisałem: „zawodowy tenis kobiet”. Do końca nauki w liceum trenowałem wyczynowo tenis w warszawskiej Legii. To świetny klub, który wyszkolił mistrzynię Wimbledonu juniorów Igę Świątek. Ale mecze oglądam na przepięknym telewizorze w hospicjum (uruchamia telewizor). Muszę się pochwalić, bo jestem z tego dumny. Gdy zostałem przywieziony karetką pogotowia do hospicjum i ułożono mnie w łóżku, wszedł pan doktor i powiedział, że jestem odpowiedzialny za pilota od telewizora, a wszyscy zaczęli o mnie mówić, że jestem Strażnikiem Wielkiej Pieczęci (śmiech). Jestem nim już ponad siedem miesięcy i nie było ani jednej skargi. A to duża odpowiedzialność: wybieram dla swoich kolegów w pokoju programy telewizyjne. Najpierw musiałem przeprowadzić z nimi wywiady na temat ich upodobań. Nikomu nie włączyłem programu bez upewnienia się, że dany program mu się podoba. A jeśli nigdy wcześniej go nie widział, ryzykowałem, kierując się swoim gustem. Miałem wielkie szczęście – zero reklamacji. Taka skromna funkcja lokalna, bo u nas w hospicjum, ale coś w tym jest. I co ważne, ten pilot nie zginął. Mam go w szufladzie, ale kiedy włączam telewizor, pilot zawsze leży na mojej szafce, gdybym zasnął…
A jakie jeszcze macie tutaj przyjemności?
Wydarzenia w świetlicy, np. koncert Alicji Majewskiej i Włodzimierza Korcza, zorganizowany przez Rinkego (autora reportażu o FHO). Leżeliśmy w pierwszym rzędzie! To wielka rzadkość, nie wiem, gdzie można jeszcze mieć takie miejsce, że widz leży w pierwszym rzędzie. Widziałam, że koleżanki z innych sal były umalowane, a dla występujących był wielki aplauz. Udało nam się nawet zdobyć kilka autografów! Bywają też lody i gazety. Od Rinkego, który był tu dziewięć razy (pan Bogdan skrupulatnie liczy każde odwiedziny) od nakręcenia filmu, dostałem też elektryczną maszynkę do golenia. Golą mnie panie pielęgniarki albo wolontariusze. Ci ostatni zgotowali nam piękny koncert kolęd. Od 16 lat regularnie pojawiają się u nas w hospicjum w tym samym mniej więcej składzie. Był też św. Mikołaj! I każdy z nas dostał maskotkę – ja surykatkę.
Widziałam, że jesteś łasuchem…
Bardzo lubię słodkości, dlatego się cieszę, że wolontariusze serwują nam różne słodkości.
Odwiedza Cię rodzina?
Mam mamę, które skończyła 94 lata i regularnie odwiedzała mnie raz w tygodniu. Moja choroba zaskoczyła mnie, ale przede wszystkim moją mamę, bo dotychczas to ja się nią opiekowałem. I nagle mama została sama… To jest problem, o którym się mniej mówi. Choroba wpływa na nasze rodziny, zmienia ich życie, zwłaszcza w przypadku osób starszych, które wymagały wcześniej naszej opieki. (Przyp. red: niestety, mama p. Bogdana zmarła dwa tygodnie po naszej rozmowie).
Martwisz się o mamę?
Martwię się bardzo. Dowiedziałem się, że to, że się martwię, czyli stres, wpływa niekorzystnie na rozwój mojej choroby. To samo tyczy się mojej mamy – moja choroba nie wpływa na nią dobrze. Zaczęła bać się samotności w domu, obawiać się, że sobie nie poradzi, i myśleć o domu opieki dla osób starszych. Wspieram ją w każdej decyzji, jaką podejmie.
A jak choroba wpłynęła na Wasze relacje?
Ta choroba bardzo mnie zmieniła jako człowieka. Nie mnie to oceniać, czy na lepsze. Choroba zmienia chorego, przewartościowuje relacje ze swoimi najbliższymi, zaczyna się bardziej doceniać rodzinę, najbliższych. Rozumie się, do czego go prowadzi choroba. Człowiek staje przed czymś nieuniknionym. Dlatego chcę pokazać jak najwięcej miłości i troski. Ktoś może powiedzieć, że nadrabiam stracony czas, ale teraz jest najlepszy moment, żeby to zrobić.
Z czego jesteś najbardziej zadowolony?
Jestem szczęśliwy, że założyłem rodzinę. Tylko moja rodzina jest na stałe za granicą. Dlatego teraz jestem sam z mamą w Polsce. Za granicą jest córka, jedynaczka, zięć i wnuczka (na zdjęciu przy łóżku). Byli na u mnie podczas spotkania opłatkowego w hospicjum.
Czy jest coś, czego żałujesz?
Jestem spokojny. Relacje w naszej rodzinie były dobre.
Mówisz, że jesteś pogodzony z tym, co nadejdzie, ale czy boisz się śmierci?
Jestem przekonany, że mogę się bardzo bać, kiedy stanę oko w oko ze śmiercią. Bóle są zapowiedzią tego, co nieuniknione, ale jestem pewien, że otrzymam odpowiednią opiekę ze strony hospicjum i nie będę cierpieć. Niemniej jednak trudno sobie to wyobrazić… Od czasu, gdy tu trafiłem, odeszło kilkunastu innych pacjentów, także moich kolegów i to jest dla mnie zupełnie nowe doświadczenie. Wcześniej nie miałem do czynienia ze śmiercią. W rodzinie zmarły może dwie osoby, ale nie miałem okazji wpatrywać się w ten moment, a tutaj widziałem na własne oczy, jak zmienia się kolor twarzy, jak nagle człowiek przechodzi do tego drugiego świata.
Jakie masz wyobrażenie o tym momencie ze swoim udziałem?
Chciałbym, żeby ktoś trzymał mnie za rękę. Może to być ktoś z hospicjum – tutejszy personel zacząłem traktować jak rodzinę. Nawet za sprawą „rodzinnych kanapek”, które dostajemy, a które przypominają mi te, które kiedyś przygotowywała moja babcia.
A jak chcesz, żeby Cię zapamiętano?
Lubię dbać o swój wizerunek. Nie robię tego z wyrachowania, nie mam przemyślanej strategii PR-owej. Po prostu staram się spokojnie poddać przebiegowi wydarzeń, temu, co przyniesie los. W pracy wiedziałem, że byłem najstarszym pracownikiem zatrudnionym na pełny etat w Polsce. Z tego powodu podczas imprezy integracyjnej dyrektor zaprosił wszystkie panie do ustawienia się w kolejce do tańca ze mną. Zebrałem opinie, że nieźle tańczę.
Trzeba się bać tego miejsca, hospicjum?
Hospicjum w sposób godny traktuje chorego i w sposób godny ułatwia mu ewentualne odejście z tego świata. To bardzo uspokaja chorych, szczególnie na nowotwory, bo one wiążą się z okropnymi bólami, cierpieniami. A chory boi się tego, że zostanie obdarty z godności ludzkiej. Bo nie wie, jak będzie się zachowywać, czy zniesie ten ogromny ból. Hospicjum spełnia swoją rolę i nie trzeba się go bać.
fot. Piotr WroniewiczSpodobał Ci się atykuł? Pobierz najnowszego Hospika i przeczytaj więcej.Jak zaczęła się Pana przygoda z pszczołami?
Zwierzętami interesowałem się od dziecka, więc wybór kierunku studiów był naturalny: Zootechnika na Wydziale Nauk o Zwierzętach na SGGW. Wybrałem specjalizację ze zwierząt małych. Podczas zajęć z pszczelarstwa poznałem lepiej pszczoły i zaprzyjaźniłem się z nimi. Wraz z bratem kupiliśmy kilka rodzin pszczół z zamiarem wyprodukowania paru słoików miodu na własne potrzeby. Wyszło ich ponad dwadzieścia i w mgnieniu oka rozeszły się po rodzinie. Jednak, gdy przyszła zima – okres, który weryfikuje umiejętności i wiedzę pszczelarza – nasze podopieczne padły. Postanowiłem poszerzyć swoją wiedzę w Technikum Pszczelarskim w Pszczelej Woli na Lubelszczyźnie, najbardziej znanej i prestiżowej szkole w Europie, kształcącej pszczelarzy. Po dwóch latach nauki wiedziałem o pszczołach wiele więcej. Początkowo nie planowałem rozszerzania działalności związanej z pszczołami. Namówili mnie klienci i rodzina. Zainteresowanych miodem przybywało, więc siłą rzeczy musiałem zwiększyć produkcję. Jednak nadal pozostaje to w sferze hobby. Produkcja dobrego miodu jest mało dochodowym zajęciem (śmiech). To, co zarabiamy, wystarcza głównie na utrzymanie pasieki.
Na czym polega praca pszczelarza?
Pszczelarz od marca do września pracuje przede wszystkim w terenie, regularnie doglądając pszczół. To delikatne owady i jeżeli warunki panujące w ulu pogorszą się, to pszczoły zaczną chorować, uciekną lub zginą. Pozyskiwanie miodu i pyłku pszczelego to zajęcia pracochłonne. Zima to czas na prace konserwacyjne w pasiece – budowę nowych uli, ramek na miód. Zimę pszczoły spędzają w ulach, wygrzewając się w nich. Potrafią wytworzyć i utrzymać w nich temperaturę około 20 stopni Celsjusza, a od połowy stycznia, gdy matka zaczyna składać jaja, nawet 34,5 stopnia. Warto dodać, że pszczoła nie jest w stanie przetrwać w temperaturze poniżej 7 stopni. Dlatego owady te wychodzą z uli dopiero, gdy na zewnątrz jest powyżej 10 stopni, bezwietrznie i słonecznie.
Dlaczego postanowił Pan wesprzeć FHO? Nie tylko zapewnił Pan nam pasiekę, ale też dogląda w ramach wolontariatu.
Zależało mi, żeby wprowadzić trochę pszczół na teren Ursynowa. Mieszkam bardzo blisko hospicjum, które dysponuje zielonym terenem, więc pomyślałem, że warto zapytać. Okoliczni mieszkańcy pomysł zaaprobowali i od ponad roku na terenie hospicjum mamy ule i pszczoły.
Proszę przedstawić nam FHO-skie pszczoły.
Są to pszczoły rasy Buckfast, którą wyróżnia domieszka genów pszczół włoskich, żyjących w cieplejszym klimacie. Rasa ta szybko się mnoży i dobrze służy przez cały sezon. Matki pochodzą z najlepszych pasiek zarodowych (hodowli) w Polsce.
Czy pszczoły są z natury agresywne? Bać się ich?
Pszczoły w odróżnieniu od większości owadów mają dużo mniejszą tendencję do agresji, ponieważ użądlenie kogoś oznacza dla nich śmierć. Żądło pszczoły ma rodzaj zadziora i gdy je w coś wbije, nie jest w stanie go wyciągnąć bez oderwania części odwłoka, co oznacza dla niej śmierć w męczarniach. Jeśli wiemy, jak się z pszczołami obchodzić, zagrożenie dla człowieka jest znikome. Dodam, że użądlenie pszczoły, o ile nie jest się nań uczulonym jest bardzo zdrowe.
Co dają nam pszczoły i co by było, gdyby ich nie było?
Pszczoła od wieków uznawana jest za symbol życia. Obliczono, że od momentu, w którym zginie ostatnia pszczoła, ludzkość wymrze z głodu po czterech latach. Pszczoły zapewniają naturalne przetrwanie dla ok. 80 procent roślin i to w większości tych najcenniejszych dla nas i dla środowiska. Jeżeli tych roślin zabraknie, drastycznie zubożeje dieta, zarówno nasza, jak i zwierząt. Pszczoły zapylają ok. 95-98 procent wszystkich kwiatów. Bez ich pomocy również większość drzew nie byłaby w stanie rozmnażać się. Są w stanie wytworzyć nasiona tylko po zapyleniu przez owady.
Mówi się, że pszczołom zagraża wyginięcie…
To prawda. Na szczęście w porę dostrzegliśmy ten problem. Jedną z metod wspomagających zachowanie gatunku jest wykorzystywanie pszczół do pracy jako zapylaczy. W krajach wysoko rozwiniętych, jak Francja, Niemcy czy USA, pszczelarze zarabiają głównie na zapylaniu roślin, a miód jest traktowany jako produkt dodatkowy powstający podczas tego procesu. Największym zagrożeniem dla pszczół jest człowiek, a ściślej środki chemiczne stosowane w rolnictwie oraz brak zróżnicowanego i wartościowego pokarmu (monokultury rolnicze) Co ciekawe, szkodliwe dla człowieka miejskie powietrze nie oddziałuje negatywnie na pszczoły. Potrafią one w 100% proc. oczyścić miód z metali ciężkich i pozostałości spalin, za to totalnie nie radzą sobie z chemią rolniczą. Dlatego to właśnie miasto staje się dla nich bastionem, a miód z miasta najlepszym jakościowo. Na skutek działalności człowieka pszczoły cierpią na wiele chorób, z którymi wcześniej nie miały styczności i na które nie są odporne. Dlatego nie ma już pszczół, które nie pochodziłyby z hodowli. O ile na świecie powstaje coraz więcej programów edukacyjnych skierowanych do społeczeństwa, to w Polsce wciąż dla pszczół robimy za mało. Dobrze, że wydano zgodę na hodowanie pszczół w miastach, bo wygląda na to, że przeżyją one jedynie w warunkach miejskich.
W jaki sposób możemy pomagać pszczołom?
Planując nasadzenia w ogrodach, wybierajmy rośliny miododajne. Zapewniamy w ten sposób pszczołom pożywienie, a więc i przetrwanie. Ważne, żeby było jak najwięcej różnych rodzajów roślin. Chodzi tu zarówno o drzewa (np. lipy, klony, akacje czy kasztanowce), jak i kwiaty. Im większa różnorodność wśród roślin, tym lepsza i bogatsza jest dieta pszczół, więc i jakość miodu. Jej urozmaicenie wpływa także na długość życia pszczół.
Możemy tak zagospodarowywać przestrzeń, aby było w niej miejsce na ule. Na zachodzie pszczoły w miastach to standard, u nas natomiast to nadal temat nowy, nieznany, wzbudzający nieufność. Warto sygnalizować takie potrzeby administracjom i wspólnotom mieszkaniowym, a nawet władzom lokalnym. Mamy wtedy wpływ na decyzje co do tego, jak będzie wyglądać nasze najbliższe otoczenie.
Czy odpowiednio dobrane rośliny mogą posłużyć za karmnik dla pszczół nawet na balkonie?
Jak najbardziej. Ważne, by pamiętać przy zakupie o wyborze roślin lub nasion roślin miododajnych. Kupując środki chemiczne lub nawozy, wybierajmy te, które są przyjazne dla owadów i odpowiednio je stosujmy.
A jeśli ktoś ma dwie lewe ręce do roślin?
Niech kupuje miód! Najlepiej z pasieki FHO. Pomoże zarówno pszczołom, jak i pacjentom hospicjum, do czego gorąco zachęcam!
Rozmawiała Maja WiśniewskaDlaczego w ogóle Fundacja Legii istnieje i to jeszcze w takiej „niekoniecznie sportowej” formule?Legia nie jest tylko organizacją sportową, ale także wielką społecznością opartą na emocjach, odpowiedzialności, solidarności. I ten potencjał trzeba dobrze spożytkować. Dlatego chcemy pomagać się podnosić, walczyć z przeciwnościami losu, rozbudzać wiarę w siebie. Po prostu pomagać. Z takich powodów 4 lata temu powstała Fundacja Legii.Od czego zaczynaliście?Od początku chcieliśmy prowadzić projekty i programy, które wprowadzają trwałą zmianę. Zaczęło się od współpracy z Powiślańską Fundacją Społeczną, która prowadzi 2 świetlice środowiskowe. Dzieci uczą się tam wszystkiego, od mycia zębów (!) po matematykę. Dzisiaj opiekujemy się 7 takimi świetlicami, w Ursusie pomogliśmy jedną wyremontować. Na święta organizujemy paczki, dofinansowujemy narty na Górce Szczęśliwickiej albo wyjazdy na ferie, organizujemy zajęcia na basenach naszych sekcji, zapraszamy na mecze (niekiedy pierwsze w życiu wyjścia gdziekolwiek z rodzicami).Wspieramy również ludzi, którzy z całej Polski zgłaszają się do nas w trudnych sytuacjach. Niedawno pomogliśmy Łukaszowi zorganizować środki na zakup wózka inwalidzkiego. Teraz staramy się o protezę dla Krzysztofa, by sprawniej się poruszał. Angażujemy się także w akcje miejskie, np. trzykrotnie wspieraliśmy już akcję Rowerowy Maj.Wiele robimy też z kibicami, którzy naprawdę mają serce po właściwej stronie. Na przykład Dobrzy Ludzie od lat odnawiają Centrum Zdrowia Dziecka i inne polskie szpitale. To oni zainicjowali zbiórkę na karetkę pogotowia, do której dołączyliśmy akcją Wszyscy do Wioseł 2017. Kibice wspierają domy dziecka, wysyłają paczki do Kazachstanu, zbierają na wakacje dla najmłodszych, wspierają powstańców – robią mnóstwo dobrych rzeczy.Ważną częścią Waszej działalności jest edukacja.Lepiej dawać wędkę niż rybę! Prowadzimy m.in. program Korki z Legią, czyli korepetycje dla maturzystów. Mamy też szkołę językową na Pradze. Dzieci na początku nie chciały do niej przychodzić, mówiły, że przecież i tak nigdy, nigdzie nie wyjadą. Jednak nasze cudowne nauczycielki je przekonały, choć na początku jedyną zachętą była kanapka, którą dostawały rano… Dzisiaj te dzieci wiedzą, że warto się uczyć i wierzą w siebie. Część była już w Budapeszcie i Barcelonie, gdzie mogły użyć angielskiego. Teraz pytają o hiszpański! Mamy też Lekcje z Legią, podczas których pokazujemy (m.in. z udziałem sportowców Legii), że nauka może być ciekawa.W 2018 r. beneficjentem akcji Wszyscy do Wioseł było FHO. Dlaczego akurat my?Wybór organizacji, którą wesprzemy w danym roku w ramach tej akcji, zawsze jest bardzo trudny. We wrześniu 2018 r. Karolina Kalinowska z naszej Fundacji zaproponowała, żeby w tym roku postawić na hospicjum i to dla dorosłych. Początkowo nas to lekko wystraszyło, bo mobilizacja ludzi wokół hospicjum wydała nam się trudna, ale uznaliśmy, że tym bardziej trzeba to zrobić. Zaczęliśmy szukać i znaleźliśmy FHO: hospicjum z bardzo dobrymi opiniami, z długą historią, z ogromną skalą działania i z oddziałem, co było dla nas ważne.Na rzecz FHO zebraliście ponad 130 tys. zł!Bardzo się cieszymy, że mogliśmy Wam pomóc, byście mogli pomagać innym. Do wiosłowania zgłosiło się 100 4-osobowych załóg, w tym m.in. aktorzy, celebryci, mistrzynie i mistrzowie wioślarscy, kibice, niepełnosprawni, ratownicy medyczni, ludzie biznesu oraz przedstawiciele różnych sekcji Legii. Były wielkie emocje i piękna sportowa rywalizacja w szczytnym celu. Wsparli nas też fantastyczni sponsorzy: Grupa OEX S.A. – sponsor główny, marka Lotto – Partner Strategiczny, Vivus Finance, ROHLIG SUUS Logistics, Toyota Motor Poland, Cisowianka, Grupa Adamed, Wine Avenue, ERBUD S.A., Belvedere Catering by Design i Alpha Vision.Dla mnie zetknięcie z hospicjum miało też duże znaczenie osobiste – moje postrzeganie hospicjum istotnie się zmieniło. Dotarła do mnie misja FHO, w której mówicie o życiu do ostatniej chwili w godności i bez bólu. Po naszej wspólnej akcji hospicjum jako idea, jako miejsce zostało w pewnej mierze przeze mnie oswojone. Bardzo bym chciała, aby więcej ludzi w taki sposób rozumiało i postrzegało rolę hospicjum. Jako Fundacja Legii będziemy starali się w tym pomóc.Rozmawiał Marcin MilczarskiMakieta bitwy pod Waterloo i wyjście z depresji
Bogdan, mój serdeczny kolega, w wieku 43 lat w konsekwencji poważnej choroby popadł w depresję. Nie był w stanie wstać rano z łóżka, myć się, nie mówiąc o zakupach, sprzątaniu czy chodzeniu do pracy. Nasze rozmowy kończył zdaniem: „Nic mnie nie interesuje, na nic nie mam siły”. Pewnego dnia uświadomił sobie, że ma dwa wyjścia: wychodzi z depresji poprzez terapię i leki albo znajdzie na to inny sposób…
Bogdan, który jest socjologiem, postanowił, że zajmie się czymś, co wypełni mu czas, i będzie robił to systematycznie. Wpadł na pomysł, że będzie kupował plastikowe figurki żołnierzyków, malował je i ułoży z nich makietę bitwy pod Waterloo. Celem było wyjście z depresji.
Umówił się sam ze sobą, że codziennie o godzinie 9 usiądzie przy stole, weźmie żołnierzyka i przez 3, 4 godziny będzie malował – buty, mundur, twarz. Pod szkłem powiększającym, bo ważne są detale, a ich malowanie wymaga precyzji. Zajęcie to wciągnęło go na dobre. Malował i ustawiał, dzień po dniu, aż miał gotowych 1750 żołnierzyków. Praca ta zajęła mu półtora roku. Makiety nie skończył – przerwał malowanie, gdy poczuł się zdrowy.
Bogdan z racji wykształcenia znał różne definicje i podejścia do pracy, w tym społeczne, mówiące o „nastawieniu autotelicznym” – co z greki oznacza autos „sam” i telos „cel” – gdzie praca jest postrzegana jako wartość, a cel sam w sobie to źródło rozwoju osobistego, służy wartościom wyższym i jest sposobem życia.
Utrata pracy źródłem choroby
Praca ma działanie lecznicze. Jej utrata niezależnie od tego, ile ma się lat, jest jednym z najbardziej stresogennych przeżyć. Długotrwały brak pracy może doprowadzić do choroby, w tym do depresji.
Osoby długotrwale bezrobotne potrzebują aktywności i specjalistycznej pomocy, również terapeutycznej. Dobrą praktyką stosowaną w poradnictwie i doradztwie zawodowym jest udział w spotkaniach „klubów pracy”, a jednym z ćwiczeń – „ja szukam pracy dla ciebie, a ty szukasz pracy dla mnie”. Pomaganie innym okazuje się prostsze niż samemu sobie. Zajmowanie się problemami innych – bezpieczniejsze, twórcze i kreatywne.
Osoba chora, jeżeli nie ma ograniczeń intelektualnych czy fizycznych, które by ją zatrzymywały w tym, co ma wykonywać, może pracować. Człowiek sparaliżowany nie będzie pracować w hucie, ale może czytać bajki dzieciom. Praca w sensie działania pozwala oderwać świadomość od tego, że „jestem w ciężkiej sytuacji życiowej”, że „życie mnie zaskoczyło czymś, co mnie przerasta – obcięło mi ręce, jestem sparaliżowany, miałem wylew, zachorowałem na nieuleczalną chorobę”. Problem jutro nie zniknie, a im bardziej o nim myślę, tym jest mi trudniej.
Zdystansować się od takiego myślenia mogę poprzez robienie czegoś innego. Choćby, jak Bogdan, malując żołnierzyki. Ktoś mógłby powiedzieć: co za dziwaczny pomysł. A jednak lepiej malować żołnierzyki, zamiast leżeć w łóżku, patrzeć w sufit i myśleć, jak jest źle.
Znam starszą panią, która, aby rozruszać mięśnie i móc funkcjonować przez pozostałą część dnia, codziennie rano chodziła po schodach, klatką schodową z piątego piętra na parter i z powrotem. Nie miała możliwości innej formy rehabilitacji. To też jest przykład pracy nad sobą.
Zachowanie dystansu, przywrócenie równowagi
W relacji z chorą bliską osobą człowiek doświadcza poczucia bezsilności. Wielu ludzi, słysząc obietnicę: „Wejdź na ośmiotysięcznik lub pójdź na kolanach do Częstochowy, a bliska ci osoba wyzdrowieje”, podjęłoby się wykonania tego zadania. Jednak życie jest tak skonstruowane, że podobnego targu dokonać nie można. Uczestniczymy więc w chorobie bliskiej osoby. Dzięki pracy możemy zachować dystans, przytomność umysłu i równowagę po to, by pomóc temu choremu człowiekowi. Jeżeli będziemy we dwójkę siedzieć i się użalać, pogrążamy się wspólnie.
Wolontariat to praca na rzecz innych, z którymi nie jesteśmy emocjonalnie związani. W pracy dla ludzi, którzy znaleźli się w trudnej sytuacji życiowej, możemy odnaleźć sens własnego życia. Nie mam talentu, żeby być menedżerem, sprzedawcą czy policjantem, ale może mam talent, by swoją obecnością towarzyszyć ludziom, np. w hospicjum. Praca, którą wykonuję, jest dla pacjentów ważna i terapeutyczna, bo daje im poczucie, że „kogoś obchodzą”. Natomiast z perspektywy kogoś, kto dla nich pracuje, ważne jest poczucie, że „robię coś istotnego w życiu”. Taka praca może leczyć obie strony, uczyć relacji, wartości, wnosić ogrom korzyści niemierzalnych, trudnych do zdefiniowania.
Praca daje poczucie sprawczości, wewnętrznej siły i przekonania, że każdy z nas jest piękny. Bo każdy może poprzez swoją pracę wnieść coś wartościowego w życie drugiego człowieka. Ważne, by każdy znalazł pracę na miarę swoich możliwości, talentu i potencjału, żeby był dumny z pracy, którą wykonuje. Im więcej ludzi jest dumnych i szczęśliwych z powodu tego, co robi, tym otoczenie jest bardziej szczęśliwe. Tym łatwiej jest otoczeniu radzić sobie z przeciwnościami losu – chorobą, tragedią, inwalidztwem, samotnością, ze śmiercią.
Dziadek Franciszek, człowiek starej daty, powtarzał biblijne zdanie: „Kto nie chce pracować, niech też nie je!”. Przekładało się to w domu rodzinnym mojego ojca na to, że w 1942 r. jako najstarszy z rodzeństwa, a miał wtedy siedem lat, szedł do lasu po chrust, chociaż się bał. Idąc dalej, można powiedzieć: „Jeśli nie pracujesz, nie istniejesz”.
Wysłuchała Agnieszka FedorczykUrodził się Pan w Środzie Wielkopolskiej. Studiował na Uniwersytecie Ekonomicznym w Poznaniu, potem w Szkole Głównej Handlowej w Warszawie. Od 2001 r. jest Pan mieszkańcem Ursynowa. Co zatrzymało Pana w Warszawie?
Miłość. Poznałem dziewczynę, która jest obecnie moją żoną. Dla niej zostałem w Warszawie.
A kiedy zrodził się w Panu pomysł zaangażowania się w życie polityczne Warszawy?
Potrzeba aktywności społecznej i tworzenia projektów drzemała we mnie od najmłodszych lat. Już w szkole podstawowej działałem w samorządzie uczniowskim, później na studiach byłem przewodniczącym Parlamentu Studenckiego na Uniwersytecie Ekonomicznym w Poznaniu. Potem przez dwa lata (1998–1999) przewodniczyłem Parlamentowi Studentów RP. Uczestniczyłem wtedy w realizacji projektu ustawy o systemie kredytów i pożyczek studenckich. Odpowiadałem za ten projekt i prezentowałem go w Sejmie. Ustawa została uchwalona i służy studentom do dziś.
W jaki sposób został Pan burmistrzem Ursynowa?
W 2004 r. postanowiłem zaangażować się politycznie i zostałem członkiem Platformy Obywatelskiej. Działałem wtedy głównie na Pradze-Południe, ale angażowałem się również w kampanie parlamentarne oraz do europarlamentu pani prezydent Hanny Gronkiewicz-Waltz. Musiałem podjąć decyzję o rezygnacji z pracy w biznesie na rzecz samorządu. I w 2010 r. zostałem zastępcą burmistrza dzielnicy Praga-Południe. Cztery lata później wystartowałem w konkursie na stanowisko burmistrza Ursynowa, wygrałem go i piastuję tę funkcję do dziś. Tutaj mieszkam, praca więc na rzecz społeczności ursynowskiej, wpływanie na najbliższe otoczenie jest dla mnie sprawą oczywistą.
Co jest dla Pana ważne w życiu. Jakim wartościom Pan hołduje?
W życiu, jak i w pracy, wyznaję zasadę „myśl globalnie, działaj lokalnie”. Dbam o wspólnotę Ursynowa, tworząc i realizując projekty, które zmieniają otoczenie na lepsze. Motorem napędowym dla moich działań jest możliwość obserwowania tego, jak za sprawą moich decyzji i pod wpływem mojego zaangażowania ta część świata, za którą odpowiadam i ją współtworzę, się zmienia. Jestem przekonany, że przemiany te idą w dobrym, oczekiwanym przez naszych mieszkańców, kierunku. Celem jest przecież zaspokojenie tak ważnych potrzeb ursynowian, jak budowa szkół, przedszkoli i żłobków czy realizowanie projektów dotyczących pomocy chorym dzieciom, rozwijanie nowych metod uczenia się.
Wspiera Pan naszą Fundację od ponad czterech lat. Nie tylko jako burmistrz Ursynowa, ale też prywatnie. Dlaczego?
Projekty, które realizujecie na rzecz pacjentów hospicjum, jak chociażby Pola Nadziei (fho.dev.viewone.pl/polanadziei) czy piknik rodzinny Odczarowanie Hospicjum są bliskie mojemu sercu, dlatego uznałem, że warto się zaangażować. Jestem dumny z tego, że Fundacja Hospicjum Onkologiczne ma swoją siedzibę na Ursynowie. Duże znaczenie ma łatwość współpracy z FHO, odnajdywanie wspólnego języka z panią prezes Dorotą Jasińską. A prywatnie co roku przekazuję i zachęcam innych do przekazywania 1 proc. podatku na rzecz FHO. Uważam, że to ważne, by nie pozostawiać urzędowi skarbowemu decyzji, co stanie się z naszymi pieniędzmi, szczególnie że dzięki nim możemy komuś pomóc.
Jaki jest Robert Kempa prywatnie?
Zmęczony… Zwłaszcza ostatnie miesiące to czas [kampania wyborcza na stanowisko burmistrza Ursynowa – red.], w którym trudno mówić o życiu prywatnym. Pracuję po 12–14 godzin dziennie od poniedziałku do piątku, a w weekendy przynajmniej jeden dzień spędzam poza domem, uczestnicząc służbowo w wydarzeniach, które odbywają się na Ursynowie. Doceniam to, że moja rodzina to akceptuje. W czasie wolnym lub podczas wakacji, zawsze mam pod ręką książkę. Uwielbiam czytać. Od beletrystyki poprzez biografie, które stały się moim ulubionym gatunkiem literackim, po Harry’ego Pottera. To moja ulubiona seria i raczej się to nie zmieni przez najbliższe 150 lat (śmiech).
Czyli jak książka to domator?
Zanim zacząłem pracować w samorządzie, spędzałem czas przede wszystkim z rodziną. Formy naszej aktywności zmieniały się wraz z wiekiem dziecka – gdy syn był młodszy, więcej czasu spędzaliśmy na dywanie i placu zabaw, potem na ściankach wspinaczkowych i stokach narciarskich. Z czasem to się skończyło. Któregoś dnia Kuba stwierdził, że to obciach wyjeżdżać z rodzicami (śmiech). Teraz czas wolny spędzam głównie w domu, nie szukam dodatkowych wrażeń poza nim, bo tych dostarcza mi praca.
Jakie jest Pana ulubione miejsce na świecie?
Tajlandia. Zobaczyłem ją po raz pierwszy dwa lata temu i zakochałem się. Chciałbym to miejsce odwiedzić ponownie. Z sentymentem wspominam wyjazdy na wieś do babci, gdy byłem dzieckiem. Do dziś, kiedy odwiedzam jej dom, robi mi się ciepło w sercu. Z jednej strony wydaje mi się, że mógłbym mieszkać wszędzie na świecie, bo najważniejsi są ludzie, którzy te miejsca tworzą. Z drugiej, gdy wyjeżdżam poza Warszawę, np. w góry, to dopiero, kiedy wracam i widzę tabliczkę z napisem Ursynów, na mojej twarzy pojawia się uśmiech. Tutaj zaczynam czuć się jak w domu.
Kim chciał Pan zostać, gdy był Pan dzieckiem?
Nauczycielem, chociaż żadnych talentów w tym kierunku nie przejawiałem. Gdy pomagałem młodszym braciom w lekcjach, wolałem za nich odrobić pracę domową, niż tłumaczyć. Nauczycieli podziwiam właśnie za umiejętność tłumaczenia zjawisk, które zachodzą w otaczającym nas świecie. Ale przede wszystkim za cierpliwość.